sobota, 16 kwietnia 2016

Naleśniki z soczewicą i pieczarkami zapiekane w sosie pomidorowym



Z góry uprzedzam, że czegoś takiego, jak świadomość proporcji składników, w moim gotowaniu nie ma. Wszystko robię "na oko". ;) Przepis będzie roztrzepany, jak ja sama.



Najpierw naleśniki. Normalne takie, ale z dodatkiem przypraw. Do miksera wrzuciłam:

  • dwa całe jajka (bez "skorupków"), 
  • pół litra mleka, 
  • pół łyżeczki soli
  • duże szczypty suszonych oregano i bazylii
  • mąki tyle, aby po zmiksowaniu uzyskać odpowiednia gęstość. Nie wiem, ile tej mąki było.
Smażymy naleśniki - wyszło kilkanaście ;)

Farsz:

  • pół kilograma pieczarek
  • cebula
  • 3/4 szklanki czerwonej soczewicy
  • odrobina masła
  • przyprawy
Soczewicę gotujemy w osolonej wodzie swoim sposobem ;) Ja wiem, że soczewicę gotuje się w takiej ilości wody, aby ją całkowicie wchłonęła, ale wtedy trzeba pilnować garnka, co mi nigdy nie wychodzi. Ja gotuję jak makaron, a później odcedzam na sitku.
Cebulę trzeba zeszklić na maśle, dodać pokrojone pieczarki, udusić do miękkości i posolić. Dodać ugotowaną soczewicę, wymieszać, ewentualnie przyprawić. Ja dałam tylko sól - wyszłam z założenia, że farszowi nic nie trzeba, bo przyprawy są w innych częściach dania.


Naleśniki wypełnić farszem, pozwijać i poukładać w wysmarowanym tłuszczem (w moim przypadku olej rozprowadzony pędzelkiem) naczyniu do zapiekania. U nas tortownica ;)

Zawijamy tak, jak do krokietów, czyli podwijamy boki. Nie wiem, czy to coś zmienia, ale jakoś tak ładniej wygląda ;)

Teraz pora na sos.

Zawartość puszki z krojonymi pomidorami mieszamy z solą (do smaku), słodką papryką w proszku (duuuuuużo papryki - ja daję łyżeczkę lub więcej), oregano i bazylią (miałam świeżą - jupiiiii!!!) i czym tam Wam pasuje. Zalewamy naleśniki. I teraz najważniejsze:
tarta mozzarella, u mnie takie gotowe opakowanie. Posypujemy szczodrze, hojnie i od serca - wiadomo: roztopionej mozzarelli nigdy nie jest za dużo ;) Na wierzchu jeszcze sypnęłam oregano - no lubię bardzo.

Teraz do piekarnika. 180 stopni, góra i dół, bez termoobiegu. Siedziało tam ze 40 minut. Chyba. Właściwie chodzi o to, aby ser nam się ładnie rozpuścił i lekko podpiekł. Zapach zwabia sąsiadów i głodnych mężów, którzy właśnie wracają z pracy ;)

Potrawa jest mocno sycąca - ja zjadłam jednego. Wygłodniały po pracy facet - trzy ;) Przy trzecim wzdychał i sapał, ale pół godziny później poprawił delicjami :D

Smacznego! :D





2 komentarze:

  1. Do wypróbowania. Lubimy naleśniczki :)
    Tylko... obawiam się, że wciągnę więcej niż jednego. A Marcin więcej niż 3. No my tak już mamy... Niestety :)

    OdpowiedzUsuń